środa, 24 grudnia 2008

Refleksja wigilijna

Mocno wysuszone przez ciężką chorobę ciało, same kości obleczone skórą. Martwe ciało. Sino-brązowe. Pogrążona w żałobie małzonka podchodzi i odwiązuje chustę podtzrymującą szczękę w zamkniętej pozycji. Zastygła zamknięta. Odwiązuje podobną chustę z kostek. Kładzie na klatce piersiowej otwartą książeczkę - w rękach zmarłego spoczywa już różaniec. Wszystko gotowe. Otwarta trumna stoi pośrodku małej kapliczki. Najbliższa rodzina zgromadziła się tam odmówić różaniec. Dzieci stoją spokojnie przy rodzicach. Śmierć jest blisko, na wyciągnięcie ręki. Po 30 minutach monotonnej modlitwy wszyscy wychodzą z kapliczki. Kto chce, podchodzi do zmarłego i trzyma go chwile za ręce. Potem już msza i pogrzeb.

Nie, nie pomyliłem świąt. Tak to już jest, że Śmierć się naszym kalendarzem za bardzo nie przejmuje i działa systematycznie według swoich obliczeń. Zastanowił mnie paradoks, z którego zdałem sobie sprawę właśnie wtedy: w wigilię wigilii. Słuchając opowieści o tym, jak to w ostatniej chwili zdążono zapalić przy umierającym gromnice i całej gamie innych zabobonne-rytualnych elementów tradycji nie mogłem wyjść z podziwu jak blisko Ci ludzie byli tej śmierci a jednak jak daleko od tego co mówi ich religia. Śmierć Była wśród nich. Razem z ciałem, które miało zostać w domu jeszcze cały dzień ale powędrowało wcześniej do chłodni, ze względu na centralne ogrzewanie i charakter choroby, która je wyniszczyła. "Za 4 godziny rozpocznie się proces rozkładu i wtedy naprawdę nie wiadomo co się może stać. Lepiej, zebyśmy go wzięli." Rozsądek wygrał z tradycją. Wracając do kapliczki, było dla mnie pewnym szokiem widząc jak małe dzieci podchodzą do dziadka i łapią go za sztywną, zimną dłoń. Tak blisko... Paradoksem była ta szczera pobożność i trzymanie się tradycji z tak jakby kompletnym brakiem zrozumienia tego, w co się wierzy. "To niesprawiedliwe". Śmierć niesprawiedliwa? - pomyślałem. Ciężka choroba i cierpienie tak, ale nie sama śmierć, zwłaszcza w konktekście wiary katolickiej. Przebijały się rozsądne głosy: "Przynajmniej już nie cierpi" - ileż to musiało kosztować córkę, która to powiedziała.

Nie byłem wychowany w takiej bliskości i poufałości ze śmiercią. Nie jestem pewien czy coś tracę, ale z pewnością w jakimś sensie to podziwiam. Najbardziej niesamowite jest to, że bierze się ona (bliskość) z przesłania, które niezrozumiane i przeinterpretowane i tak wycisnęło zamierzone piętno.

 

Wesołych świąt. 

Brak komentarzy: